Strona:Erazm Majewski - Profesor Przedpotopowicz.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.

Ruszono. Jednostajność nużącego wleczenia się po dzikiej równinie, otoczonej skałami, dała się już mocno we znaki. Łatwo też wystawić sobie radość naszych biedaków, gdy po trzech godzinach marszu w otoczeniu nagich skał, wznoszących nad ziemią spróchniałe wierzchołki, usłyszeli szum głuchy.


Jednostajność nużącego wleczenia się po dzikiej równinie, otoczonej skałami, dała się już mocno we znaki.

Choć droga była usiana skalistemi odłamami, naprzemian ostremi, to znów ogładzonemi, od wiekowego działania wód, sił im nagle przybyło, bo tak tylko woda huczy, gdy ze stromej skały spada i rozbija się o ściany przepaści.
Nie omylił ten grzmiący zwiastun oazy. Po półgodzinnej drodze, najeżonej kamieniami, po przejściu dwóch wyschłych łożysk dawnych potoków, ujrzano pod stopami rozkoszną dolinę.
O kilkaset kroków, dwoma szerokiemi pasmami przelewał się, grzmiał i pienił wodospad, rosząc okolicę tumanem drobnych kropelek wody.
Otoczony zielenią olbrzymich skrzypów, natrafiał w połowie spadku na próg skalny, odbijał się od niego, kłębił cały w pianach po dzikiem urwisku, aby zniknąć w niedostrzegalnej jeszcze dla oka widzów przepaści.
Srebrna struga połyskiwała brylantami rozbitych cząstek wody na tle ciemnej zieloności, towarzyszącej jej aż na dół. Zeszli nasi podróżni po ostrych, omszałych zwaliskach w nizinę i ujrzeli się w cieniu skrzypów, kalamitów i paproci, urozmaiconych tu