— Jestem pewny, że to słonie, — powtórzył Puckins. — Znam dobrze ich obyczaje.
— W takim razie bylibyśmy w naszych czasach i wcale nie w Europie, — rzekł profesor.
Stanisław nieposiadał się z radości. Przezwyciężył on nawet wstręt do myśliwskich wycieczek i sam zaproponował, aby podejść do pasących się zapewne w pobliżu «trąbatych» olbrzymów i przekonać się coprędzej, jak rzeczy stoją. Życzenie jego spełniło się rychło, choć nie tak, jak pragnął.
Z oddali doleciał chrzęst gruchotanych lub odchylanych gałęzi.
— Baczność! słonie! — szepnął anglik.
— Zejdźmy im z drogi! — zawołał Stanisław, ale Puckins bez ceremonii położył mu dłoń na ustach.
— Sprawuj się ciszej! od tego zależy całość twoich członków.
Za chwilę minęły w gąszczu żółtawe kły i brunatne, kosmate cielska rzędem wyciągniętych gruboskórców.
Słychać było nawet ciężkie ich oddechy i szelest liści, ocierających się o boki zwierząt.
Geolog z zapartym tchem pożerał wzrokiem olbrzymy, które, dysząc, mijały naszą trójkę z majestatycznym spokojem i poczuciem siły oraz bezpieczeństwa.
Na twarzy anglika odbił się wyraz zdumienia.
— Te słonie są jakieś niepodobne do siebie, — szepnął.
— Bo to mastodony!
— Jakto? Gatunek zaginiony?
— Zwierz plioceński! — wyrzekł niemniej zadziwiony paleontolog.
— Zlituj się profesorze, czy to podobna?
— Niema wątpliwości!
Tymczasem rozgorączkowany Stanisław rachował przechodzące olbrzymy.
— Szesnaście, siedemnaście, małe słoniątko... dziewiętnaście...
Rachunek przerwał stłumiony ryk. Zanim przebrzmiał, powstał w gromadzie trąbowców zgiełk nie do opisania. Mastodony rozsypały się bez ładu po lesie.
Trzask łamanych trąbami gałęzi zlewał się z chrzęstem gniecionych i przeżuwanych pomiędzy wielkiemi trzonowemi zębami. Ciężkie oddechy, potężne kruczenie powietrza we wnętrznościach olbrzymów, kłapanie uszami, tarcie ciał o wielkie drzewa, głuche
Strona:Erazm Majewski - Profesor Przedpotopowicz.djvu/199
Ta strona została uwierzytelniona.