swego kresu. W puszczach ziemi niewiele mogło się przez ten krótki czas zmienić. Ubyło i przybyło trochę gatunków zwierząt i roślin, ot i wszystko. Własne ciepło ziemi nie dopuszczało tej wybitnej różnicy klimatów i pór roku, jaka dziś ma miejsce na naszej planecie. W każdym razie i te różnice, zwiększając się stale, wywołały pewne zmiany. Klimat Europy niewiele się jeszcze różnił od północno‑afrykańskiego, więc i przyroda mniej więcej była jednakowa. Wprawdzie Europa nie obfitowała już w stada trąbowców, ale Nosorożce Merka i Hipopotamy licznie trafiały się nietylko na lądzie, ale nawet i na wyspach. Machaerodus zrzadka już tylko zakłócał spokój mamutom. Wraz ze stałem uszczuplaniem się liczby tych trąbowców, krwawym królom puszcy coraz trudniej było o godną potwornych kłów zdobycz. Lęgły się jeszcze w krajach zwrotnikowych, tu zaś ostatnie niedobitki musiały się zniżać do zadawalania pragnienia krwią marnych nosorożców, koni, nawet antylop.
Na niedźwiedzie przyszły złote czasy. Pogodne spasione i pewne siebie, gospodarowały wszechwładnie na ziemi, żyjąc zależnie od kaprysu, zarówno roślinną, jak i zwierzęcą zdobyczą.
Z tej puszczy, pełnej tajemniczych mroków, wydobyli się nasi wędrowcy na pasma żółtych piasków, nad szmaragdową zatokę morską. Radzi, że ich nie przytłaczał chaos splątanych konarów i zieleni, skąpani w świetle promieni słonecznych, rozjaśnili oblicza. Lord Puckins rozważał już szanse ujrzenia w oddali latarni morskiej lub wieżyc, zwiastujących ludne miasto, gdy Przedpotopowicz dokonał drobnego odkrycia. Zwrócił on uwagę na nagromadzone w jednem miejscu skorupy po mięczakach, przeważnie po ostrygach. Gdzieniegdzie zauważono też resztki krabów. Większość tych resztek wypłowiała już od leżenia na słońcu. Przyjrzawszy się bacznie, zauważył między niemi całkiem jeszcze świeże okazy, a co więcej, podniósł ze żwiru niewielki kamień, na którego widok nie był w stanie powstrzymać okrzyku zdziwienia. Dla niewtajemniczonego oka kamień ten o kształtach olbrzymiego migdału byłby obojętnym, jak tysiące innych, zalegających wybrzeże. Ale dla geologa nie był to zwykły głazik.
Krzemień ten, ważący nie więcej jak 2 funty, dla niego ważył więcej, niż wszystkie razem na całem wybrzeżu. Miał on doniosłość dokumentu. Na powierzchni był ze wszystkich stron pokryty płaszczyznami, powstałemi od mocnych i z celem jakowymś dokonanych uderzeń.