nego wroga, choćbym miał rewolwer, albo nawet strzelbę, nie na wieleby się one zdały.
Błysnęła mi na chwilę myśl szybkiej ucieczki. Był to jedyny sposób ratunku, ale niepewny, bo wiedziałem, że zwierz, zanim dopadnę drzewa, dogodni mię, a nawet i na drzewo wdrapie się za mną. Rozważałem przez chwilę, co czynić, tymczasem niedźwiedź srożył się coraz bardziej i ukazywał mi już z pod drgających warg białe, potężne kły. Gotował się do napadu. Wreszcie ryknął, aż zatrzęsło się sklepienie jaskini. Nie wiem już, jak się stało, dość, że rzuciłem się do wyjścia, ale w oka mgnieniu zwierz dopędził mię. Wtedy, niepamiętam już dobrze, czy zasłoniłem się płonącą gałęzią, czy może uderzyłem nią po łbie napastnika. Co się dalej stało niewiem. Padłem nieprzytomny na ziemię, raniąc ręce i kalecząc nogi. Już tylko czekałem rychło kości moje zaczną trzeszczeć, ale śmiertelna cisza, jaka zapanowała po mym upadku, ośmieliła mię do poruszenia się. W jaskini byłem sam. Zwierz gdzieś przepadł.
— Ogień cię ocalił, braku! — zawołał Przedpotopowicz. — Niedźwiedź musiał być niemniej od ciebie przerażony zjawieniem się «jasnego» gościa w jego schronieniu i skorzystał z chwili twego wahania, aby ratować się ucieczką. Drżeliście wzajemnie przed sobą.
— Paradna przygoda! — rzekł Puckins.
— Niebardzo, proszę pana. Przekonałem się wprawdzie, że niema bestyi w jaskini, ale cóż z tego. Niemogłem wyjść w obawie napadu zaczajonego zewnątrz skał potwora. Zostać również nie mogłem. Szukałem jakiś czas innego wyjścia, ale napróżno, więc wziąłem na odwagę i, przeżegnawszy się, wyskoczyłem. Biegłem póki sił starczyło. Gałęzie smagały mię po twarzy i rękach, nogi grzęzły, a jam pędził, jak na skrzydłach, aż padłem wyczerpany. Wtedy spostrzegłem, że uciekam w złym kierunku. Oddalałem się od panów. Znowu wytężyłem resztę sił, a upewniwszy się, że nie jestem ścigany, zwolniłem kroku i oto przywlokłem się pół‑żywy.
— Paradna przygoda! — powtórzył z zadowoleniem Puckins i poklepał przyjaźnie Stanisława. — A mógłbyś mię zaprowadzić do jaskini?
— Co? do jaskini? — zapytał z przestrachem sługa.
— Tak, do tej samej, z której wracasz!
— A to po co? Dzięki Bogu, żem raz wrócił szczęśliwie.
Strona:Erazm Majewski - Profesor Przedpotopowicz.djvu/220
Ta strona została uwierzytelniona.