— To wrócisz i drugi. I ja chciałbym, widzisz, odwiedzić niedźwiedzia jaskiniowego i wypędzić go zapaloną głownią. To bardzo zabawne.
— Oryginalne, — dorzucił z ironią Przedpotopowicz.
— Idziesz, profesorze?
— Niebardzo mi się to wydaje zabawnem, ale idę!
— A ja nie pójdę. Mam już dosyć niedźwiedzia i strachu.
— Jak wolisz. W takim razie poczekaj tu na nas.
Stanisław zamyślił się na chwilę, potem roześmiał się z goryczą i pokręcił głową. — Już teraz nigdzie nie będę miał spokoju. Tam niedźwiedź, tu może inny jaki zwierz gorszy. Wolę już z panami! Mamy ginąć — gińmy razem!
I poszli. Otoczył ich znowu las, pełen życia i gwaru. Z oddali rozległo się parę grzmotów, zwiastujących burzę, ale zapowiedzi te nie uczyniły na zahartowanych do niewygód wędrowcach żadnego wrażenia. Po drodze bystry wzrok geologa nie spoczywał i wciskał się wszędzie, gdzie można się było czegoś nauczyć. Jakoż zrobił on jeszcze jedno odkrycie, dotyczące człowieka. Wśród szczytowych konarów dwóch dębów, rosnących w odosobnieniu wśród grupy cienkopiennych palm, geolog wskazał towarzyszom dwa olbrzymie gniazda, usłane na sposób ptasi z suchych i niezgrabnie splątanych gałęzi i chrustu.
— Oto masz lordzie napowietrzną chatę. Rodzina, las ten zamieszkująca, czuje się tu w nocy bezpieczniejszą, aniżeli na ziemi, i może spokojniej zasypiać. Tu jej nie zaskoczy zwierz drapieżny, bo gdyby nawet zakradł się jaki kot, znęcony zapachem żywego mięsa, zdradzi go wcześnie szelest liści i ostrzeże mieszkańca dębu o niebezpieczeństwie. Wtedy pozostaje napadniętemu rozpaczliwa walka, a w niej syn puszczy w potrzebie zdradza już wiele męztwa i zręczności.
Ten mieszkaniec dębu nie potrzebuje czekać na odpływ morski, aby się pożywić. Jemu służą leśne owoce, korzonki i owady, drobne zwierzątka żywe lub martwe, stosownie do pory i przypadku.
Nadmorski zjadacz ostryg może cały dzień drzemać w swej kryjówce, dopóki nie nadejdzie chwila odpływu fal, ten prowadzi bardziej pełny i urozmaicony tryb życia. Raz głodem przymiera, zato innym razem używa aż do przesytu. I obie gromady są zadowolone ze swego żywota, bo nie zakosztowały innego.
Strona:Erazm Majewski - Profesor Przedpotopowicz.djvu/221
Ta strona została uwierzytelniona.