niby małe figurki, niby jakieś skamieniałe postacie o ludzkich zarysach, a wiele z nich wystrzelało w wysokie, zaostrzone słupy, albo łączyły się ze stalaktytami, tworząc lekkie, gotyckie kolumny, o które mimowoli rodziła się obawa, aby ich nie zgniotło ciężkie sklepienie. Widok był czarodziejski. Żal było stąpać po drobnych i kruchych soplach, z których najmniejszy był starszym jeszcze od człowieka. A jednak trzeba było przejść po nich, łamiąc i gniotąc nietknięte dotychczas niczyją stopą utwory, albowiem w południowej ścianie groty czerniała nisza, mogąca być dalszym ciągiem podziemia.
W samej rzeczy, z białą grotą graniczyła znacznie obszerniejsza sala, wysoka blizko na 40 metrów długa na 70 m. U sklepienia wisiały znowu stalaktyty zupełnie przypominające skłębione chmury na firmamencie. Pod jedną ze ścian stało kilka wielkich stalagmitów, zupełnie przypominających klęczących olbrzymów a nad nimi wznosił się żółtawej barwy baldachim, obwieszony delikatną koronką drobniutkich stalaktytów. W pośrodku dominowała ogromna owalna wanna alabastrowa, a w niej po brzegi było czystej i zimnej wody.
W sali tej zabawiono dość długo. Była akustyczną. Każdy wyraz powracał do uszu mówiącego jeszcze dźwięczniejszym i głośniejszym, niż wyszedł.
Stanisław osobliwie nie mógł się nagadać z echem. Geolog był zachwycony, lord zapewniał, że chętnie wróciłby tu raz jeszcze. Ruszono jednak dalej, zachowują ostrożność, aby nie zbłądzić. Turyści ostrożnie przeszli w najodleglejszy i na dół opuszczający się kraniec pieczary. Tu dno stało się mocno nierównem. Góry i doły, miniaturowe przepaści i urwiska utrudniały krok każdy. W pośrodku wznosiła się biała piramida, przypominająca hełm średniowieczny. Olbrzymi ten stalagmit miał 4 metry wysokości i 3½ metra obwodu. Zasłaniał on swojem cielskiem wejście do nowej groty, najdziwaczniejszej z dotąd widzianych.
Dalej zwiedzili grotę z pięknemi stalagmitami, którą lord nazwał salą statuetek.
Rozkoszowano się tak, póki sił starczyło, a cudom podziemnego labiryntu końca nie było. Nareszcie znużeni podróżni wyciągnęli wygodnie na chwilę strudzone członki, a Morfeusz słodkiem tchnieniem skleił im powieki...
Strona:Erazm Majewski - Profesor Przedpotopowicz.djvu/224
Ta strona została uwierzytelniona.