— Mam coś kosmatego pod ręką — szepnął Puckins — jakąś skórę. Jest druga i trzecia. Pod niemi mech i liście.
— Niezawodnie łoże! — odrzekł geolog.
— A tu kość wilgotna jeszcze. Teraz coś miękkiego i zimnego — prawił anglik.
W jaskini tymczasem stawało się niewiadomo zkąd coraz jaśniej. Rozpoznano już bez trudu, że jaskinia była niemal próżną. Po kątach leżało kilka ugniecionych kup mchu i traw, a na nich rozrzucone twarde i cuchnące skóry wilków, hyen i mniejszych zwierząt. Tu zapas gałęzi, snadź przeznaczonych na opał. Pod nogami trzeszczały kości ze szczątkami żył i mięsa. Wreszcie geolog zaczepił nogą o długi kij. Podjął go i namacał na jednym końcu grot krzemienny.
Teraz nie mógł powstrzymać się od okrzyku.
— Jesteśmy chyba w jaskini przedhistorycznej!
— Jest dzida! — zawołał z trymfem lord Puckins i oglądał niezgrabnie odłupany szeroki i płaski krzemień. Grot przykrępowany był skręconą kiszką do drążka i u nasady grubo oblepiony jakąś twardą żywicą.
— Teraz możemy się bronić, a nawet wyjść bezpiecznie!
Jednocześnie powrócił Stanisław.
— Cóż słychać?
— Brzask! niedługo słońce się pokaże.
— Nic więcej?
— Nic, dokoła głucho. Mizerne tylko świerki, brzozy i zarośla jałowcowe. Ale za to zimno piekielne! Nawskroś mię już przejęło. Wartoby rozdmuchać ognisko i ogrzać się trochę.
— Nie teraz i nie tutaj! — zaprotestował anglik. — Ja już omdlewam. Muszę odetchnąć świeżem powietrzem. Możemy wyjść. Jesteśmy przecież uzbrojeni!
— Tylko ostrożnie! — rzekł geolog. — Posiadamy wprawdzie włócznię, ale wrogów może być gromada.
— Najlepiej tedy zrobimy, gdy zapalimy ogień przed jaskinią, nie oddalając się od niej. Ogrzejemy się, a w razie jakiegoś niebezpieczeństwa łatwo będzie cofnąć się do wnętrza i bronić się. Wejście szczupłe. Niedopuścimy nawet licznego wroga!
— Zgoda!