Mowa to była pierwotna, wyrazy jednosylabowe, z których każdy miał wiele znaczeń, wymagających objaśnień za pomocą odpowiednich gestów. Tym razem zrozumiano ją w jednej chwili.
W mgnieniu oka jaskinia się opróżniła. Został sam starzec, któremu powróciła już zachwiana odwaga. Spojrzał on z żalem na ognisko i podniósł upuszczoną w pierwszym strachu dzidę.
— Ty, ciepły, jasny, nie umieraj! — rzekł głucho. Zabrać cię nie mogę, ale bądź cierpliwy i żyj, bo jeśli powrócimy, a ciebie nie stanie, pomrzemy także. Nie umieraj! a jeśli możesz, pożrej napastników.
Dorzucił chrustu na ogień i wyszedł. Mimo ósmego krzyżyka na karku i ciemności bezksiężycowej nocy, podążył krokiem żwawym za kobietami, niosącemi dzieci i znikł w czarnej puszczy.
Na jednem drzewie ze starcem znalazła się młoda matka z rocznem dziecięciem, uczepionem u piersi.
— Co będzie z nami? — pytała, szczękając białemi, jak śnieg, zębami, a starzec, pół zdrętwiały ze zgrozy, mruknął tylko:
— Biada!
Zaległa w lesie zwykła cisza, poprzedzająca wschód słońca. Wygnani ze swego zakątka ludzie oddech nawet tlumili i zęby zacięli mocno, aby nie szczękały z zimna i bojaźni.
Drżał, nawet starzec, choć nosił przecież naszyjnik z kłów wilków i hyen, oraz własną ręką pokonanego niegdyś niedźwiedzia. Drżał, choć liczne blizny na zeschłej skórze świadczyły, że bywał mężnym i umiał stawiać czoło wszelkiemu wrogowi. Przez głowy kobiet, a nawet i tego starca, przepływały myśli ponure. Co będzie, jeśli mężowie powrócą i niebacznie wstąpią do jaskini? Co będzie, gdy spotkają się tam z podziemnymi napastnikami? Choćby walczyli, nie wyjdą cało, bo jakiż oręż zdoła osłonić człowieka od wrogich żywiołów, co wstrząsają skałami? Ta myśl okropna wlewała nowe fale zgrozy do serc przelękłych. Kobiety gryzły wargi do krwi. Pełne obawy, aby ich tu strachy nie odszukały i razem z drzewami nie pochłonęły, siedziały nieporuszone, póki słońce, które spało za górami i rzekami, się nie przebudziło. Teraz dopiero dzienna gwiazda, zwyciężająca zdradne ciemności, dodała otuchy starcowi, zgrzytnął i zamruczał gniewnie.
— Pójdę, zobaczę! — rzekł do kobiety — a potem stanę na tropach, któremi męże będą wracać z polowania. Ostrzegę, niech
Strona:Erazm Majewski - Profesor Przedpotopowicz.djvu/239
Ta strona została uwierzytelniona.