Strona:Erazm Majewski - Profesor Przedpotopowicz.djvu/249

Ta strona została uwierzytelniona.

Leśne puszcze, na setki mil rozległe, napełniały wielkie niedźwiedzie, wielkie koty, hyeny i t. d. Na porosłych stepową roślinnością równinach pasły się niezliczone stada zwierząt przeżuwających i dzikich koni o dużych głowach.


∗                              ∗

W takiej epoce ocknęli się nasi tułacze. Otaczała ich mgła gęsta.
Rzecz prosta, że z jaskini nie pozostało już nawet śladu. Jedna może na sto ówczesnych ocalała, aby świadczyć później o stosunkach przeszłości.
Anglik przetarł oczy i wpatrzył się w profesora.
— Zdaje mi się, żem zasnął na chwilę. Co to za hałas?
Powietrze pełne było łopotu skrzydeł i ptasiej wrzawy.
— Nie wiem, co się dzieje — odrzekł geolog, nic nie widać.
Wtem zerwał się ciepły wietrzyk i rozpędził mgłę, która zasłaniała dalsze plany.
— A to co nowego? — krzyknął zdumiony profesor.
W miejscu wczorajszego wzgórza kredowego o łagodnym spadku ujrzał prawie nad głową strome urwiska, a przed sobą, zamiast pożółkłych brzóz i jałowców, dostrzegł szmaragdową zieleń świeżej i bujnej łączki nad krętym strumykiem, wijącym się pośród wzgórz, okrytych gęstym lasem.
Nad strumieniem, u stóp wysokiego i stromego klina skalnego, roiło się od czarnego ptactwa. Kracząca rzesza biesiadowała na trupach.
Żeru musiało być dużo, bo ptaki czuły się jak w swoim żywiole. Gromadami obsiadły padlinę, podlatywały, spychały się tak żwawo i wrzaskliwie, że nie można było dostrzedz nic więcej, prócz migocących skrzydeł czarnych.
I to wszystko działo się o kilkanaście kroków od naszej trójki, przytulonej do białej ściany skał.
Nagle trzy serca uderzyły jak młotem. Z po za wzgórza, zasłaniającego naszych wędrowców, wychyliła się postać ludzka.
Mężczyzna prawie nagi, niewielkiego wzrostu, barczysty, niby z bronzu ulany, skradał się z ostrożnością kota, a błyszczącym wzrokiem śledził okoliczne drzewa i krzaki.
Kto raz ten wzrok i tę postać zobaczył, ten ich prędko zapomnieć nie zdoła.