Strona:Erazm Majewski - Profesor Przedpotopowicz.djvu/253

Ta strona została uwierzytelniona.

szym, wreszcie zatrwożył naszą trójkę. Jeszcze chwila i tuż nad głowami tułaczów rozległ się głuchy łoskot ciała, roztrącającego się o nierówności skały. Niedaleko profesora runął grzbietem o ziemię koń okrwawiony. Zaledwie odskoczył, ściana znowu zajęczała i drugi koń padł łbem u nóg paleontologa.
Konające zwierzę resztkami sił stanęło dęba, rozdęło krwawe chrapy, i legło z ciężkiem, bolesnem westchnieniem.


Teraz poczęły spadać konie po dwa i po trzy odrazu.

Teraz poczęły spadać konie po dwa i po trzy odrazu. Niektóre, dziwnym trafem nie zabite, zrywały się ogłuszone, rozszalałe i deptały po towarzyszach, powiększając grozę chwili. W tym samym momencie dziki wrzask podniósł się w zaroślach po za strumieniem i odbił przeciągłem echem od kredowego urwiska. Zaległa znowu cisza, przerywana tylko stękaniem pokrwawionych koni. Wędrowcy nasi nie umieli sobie zdać sprawy z tego, co zaszło. Instynktownie przytulili się, pełni grozy, do skały.
Tymczasem pod osłoną drzew i krzewów zbliżała się do strumienia gromada myśliwców, polujących na tabun koni dla mięsa,