z głową okrytą futrzanym kapturem, z twarzą pomalowaną białemi i czerwonemi farbami ziemnemi, jak to czynią i dziś nieucywilizowane ludy, spotkał się na skręcie oko w oko z potężnym niedźwiedziem. Jest to najstraszniejszy bez wątpienia zwierz miejscowy. Można było jeszcze uciekać, a choćby przygotować się do obrony, ale snadź ucieczka i walka nie obiecywały szans powodzenia, skoro ciemnoskóry, uzbrojony w dwa dziryty, łuk i maczugę, nabijaną ostremi odłamkami krzemiennemi, padł na kolana przed zwierzem i, patrząc mu prosto w oczy, począł szybko i donośnym głosem przemawiać w swoim języku do niego, mniej więcej w następujący sposób:
«Dobry staruszku, mocny panie mój! ty wiesz, że nic złego nigdy ci nie uczyniłem. Pocoś mi wszedł w drogę, dobry, mocny staruszku! Nie gniewaj się i odejdź!»
Na brzydkiej, mocno zarośniętej twarzy jego o nosie szerokim i spłaszczonym, o wargach grubych i wydatnych, malował się wyraz przerażenia i rezygnacyi.
Uderzył głową o ziemię poczem wyciągnął się plackiem przed niedźwiedziem.
Dziwna rzecz. Srogi, kudłaty olbrzym, popatrzył przez chwilę na człowieka i, snadź syty, minął go spokojnie.
Człowiek został przez długą chwilę nieporuszony; podniósł potem głowę, aby śledzić kierunek, jaki obrał król ówczesny Europy. Następnie wzrok jego zabłysł radością. Pochwycił amulety, wiszące na piersiach, i dotknął ich ustami. Gdy już straszny zwierz znikł za wzgórzem, zerwał się i roześmiał słę szczerym, radosnym śmiechem dziecka. Nagle stanął jak wryty. Z oddali doleciał go krótki świst. Eskimos ujął w rękę kościaną piszczałkę, wiszącą na cienkim rzemyku u pasa, i odpowiedział donośnem świśnięciem. Potem szybkim, elastycznym krokiem podążył tam, gdzie znikł niedźwiedź. W pozornie bezludnym lesie zjawiło się w milczeniu, niby z pod ziemi, kilka podobnych doń, dobrze uzbrojonych postaci. Były one dotąd ukryte wśród skał i po za pniami drzew. Równocześnie przeszył powietrze stłumiony ryk niedźwiedzia. Był to ryk gniewu i przestrachu. Przed chwilą zatrzeszczały pod jego stopami gałęzie i olbrzym zapadł się w jamę, ukrytą pod warstwą mchu i gałęzi, przypruszoną jeszcze świeżym śniegiem. Myśliwi wydali przeciągły okrzyk i pędem pobiegli w kierunku, w którym znikł największy po wymierającym mamucie
Strona:Erazm Majewski - Profesor Przedpotopowicz.djvu/262
Ta strona została uwierzytelniona.