Do południa jeszcze daleko!...
Ujrzał więc geolog okrutny wymiar sprawiedliwości dziejowej na krwawym rodzie, który sądził, że zamało jeszcze krwi wytoczył, bo wiecznie łaknął mordów i zbrodni.
Niby skorpion wbijał w swe ciało sztylet, jadem zatruty — i skonać samobójczą śmiercią nie mógł.
Dzieło samo‑zagłady starożytnego świata przyśpieszyła dopiero wzmagająca się nienawiść ciemiężonych bez miłosierdzia «barbarzyńców» północy, dokończyła zaś, niby bicz Boży, sfanatyzowana szarańcza Azyatów z żywiołową potęgą wylewająca się na Zachód.
W chwili, gdy gwar okrzyków i chrzęst zbroi zbudził naszego tułacza ze snu wiekowego, a było to już w piątem stuleciu po Chrystusie[1], państwo rzymskie i ideje bogato uposażonego świata starożytnego konały pod ciosami wschodnich najeźdźców i w rozkładzie własnych sił żywotnych.
Stojąc na stromej skale, wznoszącej się nad rozległą płaszczyzną rzeki Marny, pod rzymskiem miastem Durocatalaunum (Châlons) w późniejszej Szampanii, ujrzał profesor u stóp swoich falujące morze głów ludzkich i końskich. Więcej niż pół miliona ludzi zbiegło się, aby dać widowisko, jakiego przed zjawieniem się człowieka ziemia nigdy nie oglądała.
Morderczy bój wrzał od rana, a stopy walczących brodziły we krwi. Wieczór się zbliżał, a jedna z najkrwawszych ziemskich bitew wrzała w pełni. Zgromadzone tu były w śmiertelnych zapasach wszystkie narody od stepów Mongolii aż do oceanu Atlantyckiego. Był to zarazem ostatni akt ówczesnych zapasów śmiertelnych świata «cywilizowanego» ze wschodnią «dziczą»[2].
Już 150,000 trupów zaległo okrwawioną równinę, mimo to jednak nowe zastępy mordujących się istot jednego gatunku padały pod wzajemnemi ciosami.
Wpatrzył się zdrętwiały od zgrozy i jakby ogłuszony profesor w ten obraz okropny, gdy naraz ciężka dłoń opadła szorstko na ramię jego. Obejrzał się. Stał przez nim zbryzgany krwią przedstawiciel rodu ludzkiego. Małego wzrostu, krępy, czoło nizkie, nos spłaszczony, twarz szeroka, broda rzadka, oczy maleńkie,