w oczy; teraz, przykuci ciemnościami i brakiem sił do miejsca, drżeli na myśl o zbliżających się godzinach konania, — gorąco pragnęli żyć.
— Idźmy w górę! — zawołał nagle anglik, — ten upał zabije nas niezadługo.
— Wszystko już jedno! — szczepce geolog i zapala drzącemi rękami ostatnią latarkę.
Powlekli się znowu opromieni mgłem i żółtem światełkiem, które niedługo miało zgasnąć. I stała się rzecz dziwna.
Ujrzeli przed sobą dwie drogi. Jedna prowadziła na dół, druga, połyskująca od różnobarwnych krystalicznych, minerałów, nieco w górę. Nadzieja wstąpiła nagle w zobojętniałe piersi. Nie wiadomo zkąd przybyło sił wędrowcom! Wdzierają się w górną szerszą szczelinę. Z gorączkowym pośpiechem wstępują po łagodnie pochyłej, chropowatej drodze. Nie odpoczywają ani chwili, bez tchu czepiają się szorstkich ścian drżącemi palcami, bo wiedzą, że spieszyć się trzeba, że z wypaleniem lampy nastąpić musi kres wędrówki do światła do powietrza, do życia...
Niestety, olej dopala się. Przy nierównych blaskach konającej lampy geolog zdążył tylko stwierdzić, że znajdują się wśród zupełnie nieznanych utworów osadowych. — Westchnął ciężko.
— Ponury tryumf! Pomyślał. Chciałem minąć warstwy archaiczne, ukrywające w łupku krystalicznym, w pierwotnym wapieniu, marmurze, gnejsach i t. p. najdawniejsze ślady budzącego się życia organicznego, pragnąłem dosięgnąć nieznanych dotąd zupełnie człowiekowi skał, które znajdują się pod skałami archaicznemi, poznać ich skład i oto pragnienie moje spełniło się. Zostaniemy tu na wieki...
Minęła długa chwila w milczeniu. Geolog na poły senny z osłabienia zaczął błądzić myślą po krainie swej specyalności.
— W uszach mi dzwoni, ogniste koła rysują się na tle ciemności, — przemówił anglik.
— I ja doświadczam tego samego — odezwał się profesor Żar wysysa z mego ciała resztki wody i zgęszcza krew...
— Długo my, panie, będziemy się jeszcze męczyć? — jęknął Stanisław i żadnej na zapytanie nie otrzymał odpowiedzi...