— Trylobity! czym ja zmysły postradał? — krzyknął przerażony. — Prawdziwy Olenus Kambryjski!
Teraz dopiero zdjął go strach paniczny, przypomniał sobie nieobecnych towarzyszów. Chwycił się oburącz za głowę, gdy zebrał rozpierzchłe myśli, zrozumiał, że trzeba z ratunkiem śpieszyć i usiłował odnaleźć szczelinę, przez którą wydobył się na światło dzienne. Niestety, deszcz zatarł ślady stóp na piasku i nie mógł trafić do podziemnego tunelu.
— Do mnie towarzysze! — wołał ochrypłym z wysiłku głosem, — ale choć nawoływał z całych płuc, nikt się nie odezwał. Zrozpaczony osunął się na wilgotną ziemię i z wyczerpania zapadł w omdlenie.
Tajemnicze ocalenie. — Asaphus Sylurski.
Chwilami zdawało mu się, że się budzi, że widzi przy słabym świetle księżyca pochyloną nad sobą postać Stanisława. Raz zdało się nawet profesorowi, że zmuszono go do przełknięcia jakiegoś pożywienia, ale nie miał mocy zastanawiać się nad tem, czy to sen czy jawa.
Z odrętwienia zbudziły go dopiero znajome głosy. Podniósł się i spojrzał do koła. Pusto było, tylko od strony, zkąd głosy go doszły, ujrzał zbliżających się niezwykle ociężałym krokiem, lorda Puckinsa ze Stanisławem.
— A więc żyją! — pomyślał, — przypominając z wysiłkiem wczorajsze przygody.
— Witaj, przyjacielu! — zawołał radośnie i wyciągnął osłabłą dłoń do powitania. — Jakże się masz lordzie?
— Źle. Głowa mi cięży, — odezwał się anglik.
— Mnie brak powietrza — dodał Stanisław znużonym głosem
— Jakżeście się tu dostali? — pytał Przedpotopowicz?