siło zasady szczytne, wzniosłe, niemal ewangieliczne. Dobry ów posiew zniszczono. Piękne maksymy Hillela, redukujące cały zakon do sprawiedliwości[1], maksymy Jezusa, syna Syracha, który za cały kult podawał czynienie dobrych uczynków[2], były zapomniane lub wyklęte[3]. Zwyciężył Szamaj i duch jego ciasnego ekskluzywizmu. Rozrosła do olbrzymich rozmiarów »tradycya« zdusiła Zakon pod pozorem, że go będzie strzegła i wykładała. Te konserwatywne środki miały niezawodnie także swoją dobrą stronę; jest to pięknie ze strony Żydów, że kochali Zakon swój aż do szaleństwa, gdyż tylko ta bezgraniczna miłość uratowała mozaizm pod Antyochem, Epifanesem i pod Herodem, przechowując go niby drożdże, na których wyrość miało chrześciaństwo. Ale te przestarzałe reguły, wzięte jako takie, były czemś całkiem dziecinnem. Synagoga, która je przechowywała, stała się tylko macierzą błędów. Panowanie jej skończyło się; żądać wszelako od niej abdykacyi dobrowolnej, to znaczyło żądać czegoś niemożliwego, czego żadna istniejąca potęga nie uczyni i uczynić nie może.
Walki Jezusa z urzędową hypokryzyą trwały w dalszym ciągu. Zwyczajną taktyką reformatorów religii, znajdującej się w takim stanie, w jakim ją przedstawiliśmy, a który możnaby nazwać tradycyjnym formalizmem, polega na przeciwstawianiu tekstu ksiąg świętych — »tradycyi«. Żarliwość religijna ma zawsze charakter nowatorski, nawet wtedy, gdy chce być nawskróś