opadł na duchu, jak nam donoszą niektórzy; chmura zaćmiła mu oblicze Ojca. Przechodził agonię rozpaczy, tysiąc razy cięższą, niż wszelkie inne cierpienia. Widział tylko ludzką niewdzięczność; może żałował, iż cierpiał dla tak nikczemnego plemienia, bo zawołał: »Boże, Boże, czemuś mnie opuścił!« Ale raz jeszcze boski jego instynkt odniósł zwycięstwo. W miarę, jak życie uciekało z ciała, rozpalała się dusza, wracając powoli do swego niebiańskiego źródła. Odzyskał znowu świadomość misyi; ujrzał w swej śmierci zbawienie świata. Stracił z oczu okropne widowisko, które się rozgrywało u jego stóp, a połączony z ojcem nierozerwalnymi węzłami, rozpoczął na drzewie pokuty owe boskie życie, które w sercach ludzkości miało trwać nieskończone wieki.
Największem okrucieństwem kary krzyża było to, iż na owym słupie można się było męczyć trzy i cztery dni[1]. Krew przestała niebawem płynąć z rąk; rany te nie były śmiertelne. Śmierć następowała z nienaturalnego położenia ciała, z powodu przerażającego bólu głowy i serca; wszystkie członki tężały. Ukrzyżowani, którzy byli silnej kompleksyi, umierali poprostu z głodu[2]. Właściwy cel tej strasznej kary polegał nie na bezpośredniem zadaniu śmierci lub okaleczeniu, lecz na tem, aby niewolnika z przebitemi rękami, których to rąk nie umiał należycie użyć, stawić pod pręgierzem, aby pod nim zgnił. Ale nikła organizacya Jezusa uchroniła go od tak długiej agonii. Wszystko wskazuje na to, że