kiego Nilu, powolnie dążącego ku morzu Śródziemnemu.
Mohammed od kilku już lat mieszkał w Kairze, gdyż ojciec jego pracował w tem mieście, w małym hoteliku.
Chłopak ukończył szkołę powszechną, nauczył się mówić biegle po angielsku i zarabiał, jako przewodnik po mieście i jego okolicach. Miał wielu konkurentów, zawodowych przewodników, należących do biur podróżniczych i eleganckich hoteli, lecz Mohammed potrafił zawsze znaleźć sobie niezamożnych turystów i za niedużą zapłatą chodził z nimi po stolicy Egiptu, a nawet jeździł na pustynię, gdzie w pobliżu Gizeh stoją piramidy, pociągające ku sobie podróżników z całego świata.
Pewnego razu do hotelu przybył młody cudzoziemiec, barczysty, o beztroskiej, wesołej twarzy i dźwięcznym głosie. Mohammed przyjrzał mu się bacznie i w mig zrozumiał, że gość nie był Anglikiem. Nieznajomy źle mówił po angielsku, nie był wcale wyniosły i niegrzeczny w stosunku do służby, i nie należał zapewne do klasy bogaczy, ponieważ cały bagaż jego mieścił się w małej i starej walizce, oblepionej różnobarwnemi papierkami z nazwami hoteli całego niemal świata.
Ujrzawszy go wieczorem, chłopak podbiegł do niego i powiedział spokojnym i poważnym głosem:
— Pan przyjechał obejrzeć Kair? Może się przydam panu? Jestem — Mohammed ben Ruhi, przewodnik... tani przewodnik...
Strona:F. A. Ossendowski - Afryka.djvu/10
Ta strona została uwierzytelniona.