Strona:F. A. Ossendowski - Afryka.djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.

spóźnionego parowca, dobijającego do brzegu po długiej i ciężkiej walce ze wzburzonem morzem.
Na granitowe wybrzeże, niedaleko od białych murów meczetu Mustafy wyszedł Arab. Wysoki, zgrabny jak topola, szedł śmiałym, pewnym krokiem, chociaż porywczy wiatr szarpał go za poły burnusu i usiłował zerwać mu z głowy biały turban, opasany czerwonym sznurem.
Arab przeciął plac Republiki i zanurzył się w labiryncie wąskich, ledwie oświetlonych zaułków. Szedł szybko, chociaż nierówny, pełen dziur i wybojów chodnik piął się na zbocza wzgórza. Z poza nieszczelnie zamkniętych drzwi i okiennic padały pasma światła i dobiegały odgłosy fujarki i bębenka, ponure, groźne śpiewy lub głośny i chrapliwy śmiech.
Wreszcie doszedł do serca miasta. Dzielnica ta, zamieszkała przez Arabów, nosi nazwę „kazby“ czyli twierdzy, bo istotnie na szczycie niewysokiej góry, zabudowanej dużemi i małemi domami, wznosiły się porzucone obecnie bastjony i obszarpane mury groźnej niegdyś fortecy tureckiej. Świadczyła ona o krwawych rządach wojewodów sułtana, które się skończyły z przybyciem Francuzów, zdobywających Algerję od morza Śródziemnego aż do Sahary.
W chwili, gdy Arab wkroczył do kazby, na gmachu magistrackim zegar wydzwonił północ, a jednocześnie na szczycie cienkiego minareciku