siedziały na słomianych matach i przy niskich stolikach grały w karty i warcaby, jadły i paliły fajki o długich cybuchach lub „nargile“. Kobiety w brudnych, niegdyś białych burnusach krzątały się koło ogniska, przygotowując strawę. Twarze miały zasłonięte płachtami, bo zwyczaj muzułmański nie pozwala kobietom pokazywać swego oblicza obcym mężczyznom. Zaduch, gorąco i brud panowały w tych barłogach ludzkich, lecz nie przeszkadzało to, że tu i tam rozlegała się muzyka, śpiew i miarowy tupot tańczących nóg. W innym znów zakamarku, szczelnie zatłoczonym Arabami, w milczeniu słuchano jakiegoś starca, śpiewnym głosem opowiadającego o dawnych dziejach, o sławnych kalifach, wspaniałych sułtanach i groźnych piratach, którzy porywali łupy i jeńców, zapuszczając się na swych galerach aż do brzegów Hiszpanji, Francji i Anglji.
Tu na kazbie, otoczonej zewsząd francuskiemi gmachami, wojskiem i policją, ludzie Algerji żyli zwykłem życiem, — takiem, do jakiego przywykli w swoich wsiach — bledach lub przenoszonych z miejsca na miejsce koczowiskach — duarach.
Skręciwszy w wąziutką, do szczeliny podobną uliczkę, nad którą wystające balkoniki przeciwległych domów niemal stykały się ze sobą, tworząc sklepienie, Arab odnalazł w murze żelazną furtkę i zapukał w nią kołatką. Ku wielkiemu zdumieniu spóźnionego gościa stary, dziobaty Arab
Strona:F. A. Ossendowski - Afryka.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.