Strona:F. A. Ossendowski - Afryka.djvu/39

Ta strona została uwierzytelniona.

niejszych osad, gdzie mieściły się biura urzędników francuskich, a nieraz nawet — patrole wojskowe.
Wyszedłszy na równinę, westchnął z ulgą. Przed oczami jego biegła i ginęła woddali pustynia; tam i sam połyskiwały wysychające szotty“ — słone jeziora, otoczone rozległemi bagnami.
Na ósmy dzień ujrzał na widnokręgu pierzaste czuby palm.
Karawana zbliżała się do małej oazy Negriny. Zaledwie dziesięć tysięcy palm daktylowych żywiło kilkanaście rodzin Berberów. Trudnili się oni przewożeniem daktyli z sąsiednich oaz do Biskry, skąd hurtownicy ładowali je do wagonów i wysyłali do portów Algieru lub Philippeville. Mieszkańcy Negriny odznaczali się odwagą, przebiegłością i chciwością. Za dobrą zapłatę mogli się podjąć każdej roboty. Napadali na karawany, robili wyprawy na małe osady, urządzali zasadzki na przewożoną pocztę i samotnych podróżnych.
To też, gdy tylko spostrzegli zbliżające się wielbłądy Abdallaha, otoczyli karawanę z groźnemi okrzykami, potrząsając długiemi arabskiemi karabinami i chwytając się za głownie noży. Abdallah przeraził się nawet, nie spodziewając się takiego przyjęcia, lecz jeden z Berberów podszedł do niego i szepnął:
— Bierz pieniądze za przyprowadzenie karawany, milcz i uciekaj! Twoi ludzie będą myśleli, żeś został napadnięty i ograbiony... My dostarczymy