Strona:F. A. Ossendowski - Afryka.djvu/41

Ta strona została uwierzytelniona.

handlującym ludem i pielgrzymami, odwiedzającymi grobowiec wielkiego wodza, który podbił niegdyś Afrykę i zatwierdził w niej panowanie potomków Proroka Mahometa.
Muezzin wszedł właśnie na balkonik minaretu i nawoływał do modlitwy, bo słońce już zapadać zaczynało za zębatemi grzebieniami gór Ziban. Abdallach kazał wielbłądowi uklęknąć i, zeszedłszy na ziemię, z małego naczyńka polał sobie wodę na ręce i stopy. Rozścieliwszy mały kobierzec, stanął na nim, zwrócony twarzą ku słońcu, z rękami złożonemi do modlitwy. Arab powtarzał za sługą kościelnym imiona Allaha, wyciągał ramiona ku niebu, klękał i głową dotykał ziemi.
— Allahu — Ojcze, Allahu — Sędzio! Allahu — Królu Królów, Allahu... — mruczał, kiwając się z przymkniętemi oczyma.
Po modlitwie ruszył dalej. Już zmrok zapadał na dobre, gdy dojechał do brodu płytkiej rzeki. Na przeciwległym jej brzegu stała czarna ściana palm, a oświetlone okna domów pociągały ku sobie zdrożonego człowieka.
— Oaza Biskra! — westchnął z ulgą Arab i przebrnął rzekę.
Dobiegł go gwar dużej osady, prawie miasta, jakiem można nazwać tę oazę, porykiwanie samochodów i dźwięki orkiestry wojskowej.
Abdallah miał tu licznych znajomych. Skierował więc wielbłąda ulicą, przechodzącą obok pięknie urządzonego parku Landona, gdzie zgromadzono