Strona:F. A. Ossendowski - Dzieje burzliwego okresu.djvu/251

Ta strona została przepisana.

— A widzisz, matko, że nie wytrzymam! Nie wytrzymam!...
— Co pan powiedział? — zapytał, ze zdziwieniem, patrząc na mnie, siedzący obok młodzieniec.
Z trudnością wstałem i powlokłem się dalej, bez celu i myśli.
Nie zdawałem sobie sprawy, dokąd i jak długo idę, i dopiero zimniejszy prąd powietrza obudził we mnie świadomość.
Obejrzałem się. Szedłem przez most, przerzucony nad Newą.
Stanąłem przy parapecie, oparłszy się o poręcz. Słońce zapadało za niewidzialnym w wielkich miastach horyzontem i mrok leniwie napływał ze wszystkich stron.
Uczułem przykre ściskanie w żołądku z głodu i jakąś przerażającą pustkę w piersi. Wydało mi się, że nie mam już ani serca, ani płuc, lecz tylko próżnię, którą pozostawiała po sobie żrąca rozpacz.
Przechyliłem się przez parapet. Ujrzałem pędzący wartkim biegiem prąd rzeki, uwięzionej w granitowych brzegach i skutej trzema przerzuconemi przez nią mostami. Woda, w pędzie ku morzu, rozbijała się o kamienne filary mostu, głośno i groźnie pluskała, uderzając z wściekłością w bloki granitu i tworząc wiry, pełne piany i zmiennego, niespokojnego ruchu.
Postanowienie przyszło odrazu. Przyszło i porwało do czynu — ostatniego, gwałtownego czynu.
Już oparłem się nogą o próg parapetu, aby jeszcze lepiej się przechylić i skoczyć z mostu do wody. Wiedziałem, że prąd i wiry porwą mnie i poniosą pod most, za którym o jakie sto metrów stały krypy, naładowane belkami i deskami; tam wciągną mnie pod czarne, śliskie kadłuby statków, zaplączą w sieci łańcuchów i lin kotwic i — wszystko będzie skończone, skończone na zawsze.