Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/110

Ta strona została przepisana.

nos jego przybierał przerażające kształty i barwy, szybko, z zimną pasją odrabiał stosy przysyłanych mu przez dyrektora weksli, czeków i przekazów. Wells pracował, nie patrząc na szefa, lecz gdy spojrzenia ich przypadkiem się krzyżowały, stalowe oczy boksera wyrażały tyle pewności siebie, lojalności wobec obowiązków i spokoju, że bankier nie mógł pohamować uczucia prawdziwego podziwu i zapominał o potwornie opuchniętym nosie klerka.
— Hallo, John Wells! — zawołał Nesser, spotkawszy go w głównej kwaterze, gdy kapitan szybkim krokiem przechodził z teką pod pachą.
Olbrzym zatrzymał się na jedno mgnienie oka, spojrzał i mruknął:
— Przepraszam, jestem zajęty... za chwilę będę do usług pana...
Odszedł, stawiając ogromne kroki. Po chwili powrócił do sali, gdzie się tłoczyli korespondenci różnych narodowości, i przyjrzał się nieznajomemu cywilowi uważnie, poruszając nadmiernie rozrośniętą szczęką.
— Jestem Henryk Nesser, — uśmiechając się, rzekł reporter, — przed laty pracowaliśmy razem w banku Sama Smitsona w Winnipegu...
Damn! — zawołał kapitan. — Mały „Wild Henry?“ Poznaję teraz, chociaż urósł pan od tego czasu!
Nesser w milczeniu dotknął palcami siwiejących skroni.
Indeed! — mruknął Wells. — Tych białych nici i ja nie uniknąłem!
Zaśmiał się, a śmiech jego zabrzmiał tak, jakgdyby kilka dużych kamieni spadło na żelazną blachę dachu.