Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/113

Ta strona została przepisana.

— Słyszeliście, jak ryczą te duże „świnie“ niemieckie?...
— Powiadasz, „świnie“? Gdzieżeś widział latające świnie?
— Patrzę na nie wtedy tylko, gdy ryją i wyrzucają ziemię, jak duże, wściekłe wieprze...
— Dlaczego te granaty tak wyją?
— A dlaczego granaty nie mają wyć?
Znowu rozległ się śmiech.
Oddział powędrował dalej i zniknął na zakręcie uliczki. Nesser spojrzał na niebo. Zmrok już zapadał. Gdzieś na wschodniej połaci nieba przygasała i znowu nabierała gorących, szkarłatnych blasków łuna.
— Palą dobytek skromnych, pracowitych biedaków!... — przemknęła Nesserowi myśl. — Tak, może wkrótce zginie w płomieniach gniazdo Gilleta, ustronna pracownia Gramauda i pachnąca jabłkami, pelargonją i woskiem plebanja księdza Chambruna, a z nią razem sztywne krzesełka, wyściełane czerwonym aksamitem, stolik okrągły, Schuman, Voltaire i posążek Matki Boskiej z Lourdes?...
Westchnął i przymknął powieki. Za miasteczkiem, na brzegu wartkiego potoku, żołnierze zakładali obóz. Stawiano namioty, rozbijano skrzynie z ładunkami; na uboczu dymiły kuchnie polowe; ludzie czyścili karabiny, oglądali trzewiki i ubranie, inni znów kąpali się lub golili przy małych latarkach składanych. Trochę wyżej, już na przeciwległym brzegu, gdzie ciągnął długi sznur koni, wlokących ciężkie haubice w stronę lasku Creey, kilku żołnierzy, zrzuciwszy mundury, grało w piłkę nożną. Oficerowie, ubrani starannie, z białemi, cienkiemi laseczkami pod pachą obchodzili obóz, zaglądając do namiotów i oddając