Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/117

Ta strona została przepisana.

O, no, never! — potwierdził John Wells i zacisnął ogromne pięści.
— Jakże się cieszę, że przeniesiony jestem pod komendę pana, pułkowniku Lower! — rzekł Houston, pochylając się do starego oficera.
Pułkownik nic nie odpowiedział. Podniósł brwi krzaczaste, zmarszczył twarz jeszcze bardziej i łagodnym ruchem położył dłoń na ramieniu porucznika.
W Nesserze obudziło się nagle wspomnienie o kapitanie Langlois, a jednocześnie jakieś rozdrażnienie na widok tych spokojnych ludzi, tak pewnych wyniku bitwy, jakaś niby domieszka obrazy i smutku.
— Panowie są przekonani, że bitwa nad Marną zostanie wygraną? — spytał. — Dowództwo francuskie, o ile mogę sądzić, zdecydowane jest na bitwę, lecz przewiduje też możliwość niepowodzenia, z czego wynikłyby nieobliczalne następstwa...
— Panie, — odpowiedział Brice głuchym, lecz przykuwającym uwagę głosem, — nic nie mówiliśmy o zwycięstwie. Jesteśmy przekonani tylko, że my cofać się już nie będziemy. That’s all!
— Skąd ta pewność?
— Stąd, że polecono nam część ogólnego frontu, weszliśmy w skład taranu, bijącego w lewe skrzydło armji von Klucka. Staliśmy się kółkiem mechanizmu. Wypadniemy z tego systemu wtedy dopiero, gdy nikogo z nas nie pozostanie, sir! — rzekł Brice, dolewając sobie wody sodowej do szklanki z whisky.
— To rozumieją wszyscy — od marszałka aż do prostego „tommy“, który zaledwie wczoraj przybył z metropolji! — dorzucił Wells.
— Widzimy określony plan i nie pozwolimy, aby na naszym odcinku miał się załamać — ochrypłym gło-