Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/125

Ta strona została przepisana.

się przez krzaki. Tu i owdzie widniały ruiny i zgliszcza zabudowań fabrycznych, pałacyków i domów wieśniaczych; spalone stodoły; kupy zwęglonego siana; rozrzucone w nieładzie, poszarpane sterty słomy; wyrwane z korzeniami, połupane drzewa owocowe; wyciągnięte na ziemi lub skulone — żałosne, nieruchome postacie poległych ludzi i koni o rozdętych kadłubach. Zewsząd dążyły wozy sanitarne, z czerwonemi krzyżami na płóciennych budach, sunęły powolnie, niby kondukt pogrzebowy. Wyglądały z nich blado-sine, znużone twarze i męczeńskie oczy rannych. Samochód zatrzymał się przed mostkiem, przerzuconym nad głębokim wąwozem. Na dnie jego z szumem i pluskiem pędził potok. Z drugiej strony stały białe furgony Czerwonego Krzyża, przepuszczając szereg pieszych sanitarjuszów, dźwigających nosze, okryte kocami.
— Ranni i zabici oficerowie — objaśnił idący na czele pochodu lekarz, odpowiadając na zapytanie adjutanta sztabowego.
— Czy nie pamięta pan nazwisk? — spytał oficer.
— Znam kilku zabitych — odpowiedział lekarz. — Major Grumby, major Sewer, pułkownik Boyle, porucznik Rambow, pułkownik Jimmy Brice...
— Jimmy Brice! — wyrwał się Nesserowi okrzyk przerażenia.
Jak nieprzytomny, słaniając się i co chwila przecierając oczy, skierował się ku noszom.
— Jimmy Brice... — powtórzył.
Lekarz odrzucił koc, zwisający z jednej noszy.
Nesser poznał „Black Jimmy“. Smagła twarz, czarne włosy, spokojny uśmiech na ustach, ciemne cienie pod oczami, szczelnie zaciśnięte powieki i wargi.