Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/137

Ta strona została przepisana.

— Może wpadłeś, drogi mój Gramaud, w sidła grzechu i trwasz w nim nieświadomie?... — cichym głosem pytał proboszcz, uważnie patrząc na przyjaciela.
— Grzech?... — powtórzył uczony. — Pamiętam przykazania, które przed Mojżeszem, znane były innym prawodawcom, zapewne, nawet ludziom przedhistorycznym; nie przekroczyłem ich nigdy. Ja nie poczuwam się do grzechu!
— Uważasz się za świętego, Gramaud! — oburzył się ksiądz. — Nie lubię takiego lekkomyślnego sądu o rzeczach.
— Święty — to człowiek bezgrzeszny, usiłujący dowieść tego publicznie; jest to albo agitator, albo reklamista, — odparł Gramaud. — Co do mnie — jestem wprost bezgrzeszny. Nie dbam, aby podziwiano mnie za to, uwielbiano lub naśladowano. Nie widzę w tem żadnej zasługi osobistej. Mam taką naturę i odpowiedni ustrój mózgowy, kochany mój proboszczu!
Widząc, że ksiądz siedzi zgorszony, z opuszczonemi oczami i gniewnie szarpie guzik sutanny, uczony dodał pojednawczo:
— Nie jest to wcale lekkomyślne oświadczenie! Sam nieraz zastanawiałem się nad tem...
Pleban długo milczał, przeżuwając oburzenie. Uspokoiwszy się nieco, spojrzał w pełne troski i trwogi piwne oczy Gramauda, i nagle surową twarz księdza opromieniła jakaś wewnętrzna, wielka radość, jakieś gorące błyski zamigotały w źrenicach jego niebieskich oczu.
Pochylił się, ujął przyjaciela za rękę i rzekł cicho, a bardzo łagodnie: