lasem, rzeką i polami. Gwiazdy nie mogły się przebić przez chmury. Uczony wpatrywał się w mrok. W wiosce świeciły się już okna domków, przed chwilą tonących w ciemności. Długo jeszcze stał Gramaud pod drzewem, słuchał, jak z lekkim szelestem — spadały liście dębowe, jak nadbiegał, pogwizdywał, syczał wśród suchych badyli i drobnych krzaczków zalatujący od rzeki powiew wiatru. Gdzieś za laskiem, wysoko pod obłokami z głuchem warczeniem motoru przeleciał jakiś statek powietrzny.
— Zeppelin? Fokker? A może to nasz samolot wywiadowczy? — pytał siebie uczony, obojętnie wsłuchując się w zacichający woddali gniewny warkot motoru.
Gramaud zmarszczył się boleśnie. Natrętna, nagle rodząca się myśl sprawiła mu ból.
— Zdobywcy powietrza!... Ikary! — szepnął. — Wykonawcy marzeń setek pokoleń... I cóż ludzkości po tem? Zrzucają jej na głowy torpedy, bomby wybuchające... „Kochaj bliźniego swego“. Myśl ludzka brnie przez gąszcze sprzeczności, przechodzących w zbrodnię... Nesser ma zapewne słuszność, twierdząc, że pomimo nauki Chrystusa, istniejącej obecnie jedynie dla zamaskowania brutalnej prawdy, — ze stanu zwierzęcości nigdy nie wyjdziemy... Wszystko potrafimy objaśnić na podstawie „chrześcijańskiej“ moralności, stopionej w jedną całość z współczesnym racjonalizmem. Hipokryzja!... Zbrodnia!... Podłość nad podłościami! Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego! Co to? Szatańska ironja... Klęska nauki Jezusa?
Rozumowania Gramauda przerwały dalekie, basowe odgłosy, toczące się nad ziemią niby ogromne głazy, niby pomruk zbliżającej się burzy.
Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/140
Ta strona została przepisana.