— Armaty... — pomyślał uczony. — Gdzieś niedaleko...
Mimowoli skierował wzrok w stronę Paryża. Na niebie ślizgały się i krzyżowały przyćmione odległością jasne smugi. Tu i ówdzie wynurzały się nagle oświetlone, pogmatwane kontury stłoczonych, skłębionych obłoków. Jasne pasma rozbiegały się na różne strony, wbijały się w zwały chmur, obmacywały każdy skrawek nieba, zatrzymywały się na chwilę i sunęły dalej, jak szerokie ostrza olbrzymich brzytew. Gramaud czytał o powietrznych atakach niemieckich lotników, o bitwach samolotów nad Paryżem. Domyślił się, że widzi przed sobą promienie projektorów, szukających zbliżającego się wroga, którego odpierano ogniem dział zenitowych.
— Zeppelin czy samolot niemiecki zrzuci bombę, poszarpie odłamkami żelaza ciała bezbronnych ludzi, zabije kobiety, rozmiota po jezdni mózg i krew dzieci. W imię czego? Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego?
Zakrył twarz rękami i uszy zatkał, aby nie widzieć i nie słyszeć tych odgłosów dzieła wyznawców wielkiej prawdy — Miłości i Sprawiedliwości, głoszonej przez skromnego proroka z Galilei. W tej chwili nienawidził Go prawie. Zacisnął zęby i szeptał:
— Rzuciłeś, Mistrzu, słowa zwodnicze, budzące nadzieję szczęścia; słowa, którym kłam zadali Twoi rodacy, oddając Ciebie w ręce siepaczy rzymskich na pohańbienie i śmierć! Wyrzekłeś prawdę, która widać, obca była ludziom, skoro zamieniła się w mord i w fałsz, trwające bez przerwy, tyle wieków... tyle wieków! Cóżeś uczynił!?
Ze szmerem spadały liście, szeleściły krzaki i coraz gniewniej pluskał wzburzony prąd rzeki. Sunęły
Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/141
Ta strona została przepisana.