pliwości uczonego. Co miał na myśli pleban, mówiąc o widomych i ukrytych wykroczeniach przeciwko nauce o miłości?
— Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego! — powtórzył Gramaud na głos i wzdrygnął się cały. — Tam w Paryżu i na froncie gwiżdżą kule i pękają pociski, siejąc śmierć. Tam niema miłości... A ja — uznany autorytet w sanskrycie, czemże przejawiłem swoją miłość dla bliźnich? Tem, że nie zabijam, nie podpalam, nie rabuję ich? O, to — nie miłość! Miłość wymaga ofiar... codziennych, bez liku, bez namysłu długiego...
Stał, trawiony rozterką duchową, i z przerażeniem spoglądał na niebo, po którem ślizgały się olbrzymie ostrza potwornych brzytew świetlnych; wpatrywał się w obłoki skłębione, lizane białemi żądłami reflektorów paryskich. Niepokój ogarniał go coraz wyraźniejszy, coraz bardziej męczący. Z opuszczoną głową powracał do domu. Kropił drobny deszcz jesienny, którego nie spostrzegł, stojąc pod drzewami. Przechodząc koło plebanji, zajrzał w okno. Ksiądz Chambrun, siedząc przy biurku, podnosił rękę i potrząsał głową. Zapewne rozmawiał ze znajdującymi się w saloniku ludźmi. Gramaud wszedł na ganek i zapukał.
— Proszę! — zawołał ksiądz. — A — a! Pan Gramaud! Dobrze, żeś pan mnie odwiedził! Mam gości...
W saloniku paliła się mała lampka naftowa, pozostawiając część pokoju w mroku. Gramaud przyjrzał się uważnie i spostrzegł starego wieśniaka i dwie kobiety. Siedzieli na sztywnych krzesłach, wyprostowani i trochę zmieszani.
Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/144
Ta strona została przepisana.