Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/147

Ta strona została przepisana.

— A Karol!... A Karol!... — zawołała z rozpaczliwym szlochem żona Gilleta, rzucając się do księdza z podniesionemi rękami i potrząsając niemi nad głową plebana. — Karol też nic, nic, nie pisze! Nic! Ksiądz proboszcz rozumie, co to znaczy? Rozumie?... Nie życie to już i nie śmierć, ale gorsze od śmierci i straszniejsze... W chwili każdej... w nocy i w dzień... widzę chłopaka... Leży skrwawiony na ściernisku i daremnie usiłuje się podźwignąć... Ma wylękłe, obłąkane z bólu oczy... Pada do głębokiego dołu, dokąd wrzucają zabitych żołnierzy... To znów biegnie przez pole, a dokoła huk... taki jak teraz... Słyszycie, plebanie? Gdzieś już niedaleko się rozlega... Umieram wraz z synem... wrzucają mnie do grobu... biegnę obok Karola i boję się, boję tego huku!...
Szloch przerwał jej mowę, zmusił ręce opuścić, płakać żałośnie, wstrząsać ramionami i twarz rękami zasłaniać.
— Ach... ach... ach... — szemrały w saloniku i zamierały w ciemnych kątach westchnienia starej Caille.
Wieśniaczka gwałtownym ruchem podniosła głowę i ostrym głosem zaczęła wyrzucać słowo po słowie, zdanie po zdaniu.
— Dlaczego zabrano nam Karolka?... Jedynaka, pomocnika, nadzieję naszą? Dlaczego?
Patrzyła na księdza złemi, żądającemi odpowiedzi oczami.
— Dlaczego? — powtórzyła i nagle krzyknęła. — Mów!
Proboszcz pochylił głowę, jakgdyby chroniąc się przed smagnięciem bata.