Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/148

Ta strona została przepisana.

— Dla wojny... dla zwycięstwa... — szepnął po chwili.
— Dla wojny? Dla zwycięstwa? — powtórzyła groźnie. — My o wojnie nie myśleliśmy, chodząc koło zagonu naszego, obory, domu... Nam zwycięstwo nic nie da... Nie nam potrzebne są te rzeczy!
— Wojna jest poto, aby już nigdy się nie powtórzyła, — szepnął znowu proboszcz. — Poto, aby inne matki nie traciły swoich synów, aby nie płakały, nie troskały się o nich...
— Inne matki? — zapytała wieśniaczka. — Inne? A my oddałyśmy synów, aby wrzucono ich do błotnistych dołów, niby ścierwo jakie, bez trumien, bez krzyży... hej! hej! przeklęci bądźcie na wieki wieków wy, podżegacze, doradcy, popychający na śmierć!
Traciła przytomność, porwana rozpaczą palącą, trzęsła czarnemi, spracowanemi rękami nad głową księdza, groziła mu. Ksiądz milczał. Siedział skulony, blednąc coraz bardziej. Gramaud pochylił się, aby lepiej widzieć twarz proboszcza. Spostrzegł, że wargi księdza drgają hamowanem wzruszeniem, a oczy pałają, do płomyków podobne.
Namiętne, śmiałe słowa żony podnieciły i dodały odwagi Gilletowi. Uderzył pięścią w stół i odezwał się, ponuro patrząc z podełba.
— Dlaczegóż to my mamy płacić, cierpieć i w trosce spędzać dnie i noce za innych? Dlaczego? Gdzież takie prawo wypisane? Wam — ministrom, generałom, urzędnikom, księżom łatwo o naszych obowiązkach rozprawiać! Wy siedzicie sobie w ciepłych kątach, jecie i pijecie... spokojni jesteście, bo nie wasza tam leje się krew...