Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/15

Ta strona została skorygowana.



ROZDZIAŁ I.

Paryż, otulony szarą, mglistą zasłoną, jakgdyby się rozpływał we łzach. Ukośne, smagające bicze deszczu siekły mury domów i połyskujące szyby wystaw sklepowych; brudne mętne strugi zalewały chodniki i asfalt jezdni. Wszędzie mknęły potoki wody i zbierały się w kałuże. Pływały po nich żółte bąble i pękały pod ciosami wiatru i szalejącej ulewy. Ociekające wodą samochody i autobusy pędziły ze zdwojoną szybkością, usiłując jakgdyby uciec przed niepogodą. Z pod gumowych opon pluskały kaskady płynnego błota, zalewały chodniki i bryzgały na przechodniów. Ludzie tłoczyli się w niszach bram lub pod markizami restauracyj i kawiarń. Pod płóciennym namiotem kiosku z kwiatami znalazło schronienie kilku ukrywających się przed deszczem ludzi.
Jeden z nich wysoki — w miękkim kapeluszu, nisko opuszczonym na czoło, w szarym, sportowym płaszczu, niedbale narzuconym na szerokie bary, stał spokojnie, oparty o grubą laskę. Z pod zwisającego ronda wyglądały szydercze oczy, chwilami błyskające drapieżnie, — okrągłe, niemal nieruchome źrenice czatującego na zdobycz ptaka. Czerwona, starannie ogolona twarz miała wyraz zimnego skupienia i czujnej baczności. Człowiek ten oglądał sąsiadów uważnie, prawie natrętnie, lecz wyniośle