Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/150

Ta strona została przepisana.

jednak ruchem człowieka, czującego, że ci, którzy rzucali nań obelgi i policzkowali go, nasycili się już zemstą i gotowi są odejść. Opuścił i podniósł ramiona. Ni to zrzucał z nich nieznośne brzemię, ni to drżał od wstrząsającego nim dreszczu. Wyprostował się i zesztywniał. Straszliwa bladość okrywała chudą twarz jego, niebieskie oczy płonęły namiętną rozpaczą, myślami palącemi, a żądnemi czynu. Cienkie palce wpijały się w aksamit serwety, leżącej na stole. Szeptał coś ale tak cicho, że ani wieśniacy ani Gramaud nie mogli pochwycić żadnego wyrazu. Jednak wargi, obezwładnione skurczem, poruszały się coraz żywiej i z zaciśniętego gardła wydobywać się zaczął głos — cichy, tajemniczy, pełen porywających, budzących lęk drgań.
— Chrystus, Boski Nauczyciel, Zbawiciel doznał hańby i męki, umarł na krzyżu obok złoczyńców... Syn Boży umarł za szczęście setek pokoleń, aby zatwierdzić pokój ludziom dobrej woli... A wy — małowierni, wy — duchem słabi!...
Urwał nagle i drżał na calem ciele.
— Nie! nie! — szeptał w niemocy. — Nie to! Nie tak!...
Znowu upadł głową na złożone na stole ręce i, zaciskając zęby, przymykając oczy, słuchał rozlegających się w pokoju coraz żałośniejszych, coraz rozpaczliwszych westchnień staruchy:
— Ach... ach...
Wstał wreszcie, oparł się ciężko na rękach i już na głos rzekł:
— Nie! źle powiedziałem... Chrystus w ogrodzie oliwnym zawahał się... Lękiem przeszyła serce Boskie nagła myśl o śmierci... Błagał Zbawiciel, krwa-