Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/152

Ta strona została przepisana.

— Nie trzeba już o tem wspominać, dobra pani Gillet! — w pośpiechu obciągając sutannę i pelerynę, wtrącił pleban. — Zrozumiałem, że nie dość jest miłować ojczyznę i bliźnich swoich, nie dość budzić w nich porywy do wielkich czynów, — ofiary, ofiary potrzebne, widome, proste, namacalne! Tak, tak — ofiary, albowiem bez nich miłość nie jest miłością!...
Gramaud wydał cichy okrzyk. Ksiądz Chambrun powtórzył prawdę, do której doprowadziły i jego również trwożne, męczące rozmyślania.
Pleban mówił tymczasem:
— Sąsiadko Caille, przynieście mi później ostatni list Roberta, a wy, dobry panie Gillet, powiedzcie mi nazwę pułku Karola... 101-szy?... ósma kompanja?... dobrze!
Zapisał w notatniku i ciągnął dalej głosem wzruszonym, przejęty cały i rozpromieniony nagle:
— Przyrzekam wam, że wkrótce dostaniecie wieści o waszych chłopakach. Szczegółowe wieści, bo ujrzę ich, lub dowiem się prawdy... Tak! tak!... Jadę jutro na front... Oddajcie, sąsiedzie, list wójtowi... bądźcie zdrowi, drodzy moi! Niech Najwyższy pocieszy was i ukoi troski wasze!
Wieśniacy — zmieszani, zgnębieni, wychodzili, oglądając się co chwila i wzdychając. Gramaud w milczeniu przyglądał się księdzu. Proboszcz chodził po saloniku z nisko opuszczoną głową.
— Czy ksiądz istotnie ma zamiar porzucić parafję i wyjechać na front? — zapytał uczony.
— Odjadę! — szepnął pleban. — Jestem pasterzem dusz tych ludzi. Mam dla nich miłość... Jakżeż inaczej dowiodę jej, jakżeż będę mógł żądać od