Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/170

Ta strona została przepisana.

Wyjrzał przez okno. Ciągnęły się już przedmieścia Paryża. Wkrótce pociąg stanął na Gare du Nord. Tłumy oczekiwały na przybycie obrońców, powracających na urlop. Pożegnawszy swoje sąsiadki, Nesser przeciskał się przez stłoczoną ciżbę ludzką. Zewsząd rozlegały się okrzyki, pocałunki, nawoływania, szlochy radości, szczęścia, rozczulenia. Tylko jego nikt nie oczekiwał i nikt nie spotykał.
— Samotny jestem... — pomyślał, krzywiąc usta.
Zaklął, jak czynił to teraz często, uświadamiając sobie nieznane mu przedtem, zupełnie nowe, obce, a wytrącające go z równowagi odruchy. Jednak wyczuwane w całej pełni rozgoryczenie nie opuszczało go. Szedł ponury i na nikogo nie patrzył. Głuche niezadowolenie i smutek nie przemijały. Myślał o tem, że pójdzie do swego hotelu, ogarnie go cisza półciemnego pokoju, z meblami, stojącemi od kilku lat na tem samem miejscu; służba przyniesie tacę ze śniadaniem, przyrządzi łóżko i odejdzie, być może, nie spojrzawszy nawet na niego.
— Wyjadę lub umrę — judziła dalej myśl, — wszyscy o mnie zapomną, a szafa, biurko, łóżko, które przez tyle lat widziały mnie, pozostaną na dawnych miejscach, gdzie na posadzce przez warstwę lichego dywanu odcisnęły swoje ślady... Bądź co bądź nawet szafa pozostawia po sobie ślady... A ja? Głupie porównanie!...
Zatruta goryczą myśl snuła dalej sieć obrazów. Służba, ujrzawszy sztywne ciało dawnego lokatora, powiadomi policję i lekarza. Obojętnemi głosami opowiedzą im, że jeszcze wczoraj wieczorem pan Nesser zażądał jak zwykle filiżankę kwiatu lipowego i mruknął: „dobranoc“... Na tem samem szerokiem łóżku