— Tak... — szepnął — tak! Na froncie niema obłudy! Ludzie odrzucają ją poza siebie. Tam nie jest ona potrzebna... Na froncie, w obliczu bitwy i śmierci, słowo jest słowem, pełnem prostego znaczenia, nie jest tylko maską zwodniczą... Tam ludzie stają się tem, czem są... Pewnie dlatego, gdy padają od kuli, odrazu zaczynają wsiąkać w ziemię, zwracając jej ludzką maskę i wszystko, co ziemskiego pozostało im po zgonie.
Usiłując o niczem nie myśleć, przebrał się i wyszedł na miasto. Chodził parę godzin, ociężale, bez celu. Zmęczony długą przechadzką, wstąpił do kawiarni „La Rotonde“, zatłoczonej, wypchanej po same brzegi. Z trudem znalazł wolne miejsce przy stoliku. Obok siedziało dwuch panów i prowadziło, widać, poufną rozmowę, gdyż po większej części odbywała się szeptem. Z przyzwyczajenia dziennikarskiego reporter zaczął nadsłuchiwać, udając, że wygląda kelnera, uwijającego się w tłumie gości. Wkrótce doszły go urywki rozmowy. Jeden z sąsiadów Nessera był niezawodnie Francuzem, biegle, lecz niepoprawnie mówiącym po angielsku; drugi, sądząc z akcentu, musiał przybyć niedawno z Ameryki. Panowie ci ubijali interes handlowy. Chodziło o dostawę niklu i miedzi. Francuz, gestykulując żywo, dowodził, że sprawa jest pewna, a okręt z ładunkiem, zaasekurowany nawet według najwyższej taryfy, dojdzie na czas i opłaci się sowicie, gdyż wojna potrwa długo, co już jest wszystkim wiadome.
Francuz mówił to głosem, brzmiącym zapałem, zachwytem niemal, a palce drżały mu ze wzruszenia i chciwości, jakgdyby widział już był przed sobą
Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/178
Ta strona została przepisana.