czarny „tailleur“ i czarny kapelusz, ozdobiony białą sztuczną magnolją. Twarz nieubielona i nietknięta różem, zdradzała lekki żółtawy odcień. Zaczerwienione i zapłakane oczy przygasły. Usta, pomalowane na kolor „vermillon de Chine“, drżały i dziwnie, niemal upiornie odcinały się od bladego tła twarzy.
— Co ci jest, Lucy? — zapytał Nesser, podchodząc do niej.
Zapłakała, oparłszy głowę na ramieniu przyjaciela. Płakała niezawodnie prawdziwemi i serdecznemi łzami. Wyciskał je smutek i ból. Otarła wreszcie oczy i rzekła bezdźwięcznym głosem:
— Drogi Henri! Mam wielkie, ciężkie zmartwienie! Pamiętasz, spewnością, że miałam kogoś, kto zamierzał mnie poślubić?
— A jakże! — odparł Nesser z lekką ironją. — Wciąż gromadziłaś bogactwa, aby otoczyć to wasze domowe ognisko ramą ze szczerego złota!
Lucy nie spostrzegła szyderczego tonu przyjaciela i znowu zapłakała, mówiąc przez łzy:
— Armand był rezerwistą i poszedł na wojnę. W pierwszych bitwach pod Belfort zginął...
Zaczęła szlochać głośno.
Lucy płacząca?! Było to zjawisko tak niezwykłe, że Nesser narazie nie mógł uprzytomnić sobie możliwości cierpienia, którego doznawała „złotowłosa tygrysica“, reklamująca się nagiemi aktami, zawieszonemi na ścianach saloniku. W tej chwili jednak stało się coś nieoczekiwanego. Lucy przypomniała sobie, że jej zawód ma swoją etykietę i obyczaje, a klient przyszedł do niej nie poto, aby patrzeć na jej łzy i słuchać smutnych wynurzeń. Skurcz przebiegł po bladej twarzy kobiety, osuszył raptownie
Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/184
Ta strona została przepisana.