Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/252

Ta strona została przepisana.

widział w ostatnich szeregach. Jakaś zgroza, ostry wstyd, że z bezpiecznego miejsca przygląda się wstrętnej rzezi, jakiś nakaz wszechwładny porwały go nagle. Wybiegł ze skrytki obserwacyjnej i o niczem nie myśląc, popędził przez pole tam, gdzie wyrastały stosy poległych rezerwistów i gdzie zmagały się z nieubłaganem przeznaczeniem poruszane bezmyślną sprężyną posłuchu resztki bataljonu.
Nesser słyszał, jak gwizdały dokoła i uderzały o wilgotną ziemię kule, lecz nie czuł strachu i biegł naprzód. Dopadł i schylił się nad leżącymi żołnierzami. Rozwalone kilku naraz kulami czaszki, krwawiące otwory zamiast oczu, przebite piersi — były to tyle razy już widziane przedtem straszne szmaty ludzkie, lecz ci, do których pchnęło go nieobjaśnione a wszechwładne współczucie, żałość bezmierna, jeszcze się ruszali, jak rozgniecione robaki. Zobaczył ich blade twarze, sine wargi szybko, niby u wyrzuconych na brzeg ryb, chwytające powietrze, usta, wydające jeszcze te same, bezmyślne, dzikie, ochrypłe okrzyki, zajrzał przytomnie, z jakąś sprawiającą mu ból bacznością w ich oczy, z zastygłym w nich obłędem przerażenia. Obok niego, potrącając go, padali cofający się żołnierze; dowodzący niedobitkami podoficer zwrócił na niego nieprzytomny wzrok, jakgdyby zobaczył przed sobą widmo nieznane, zatoczył się raptownie, bluzgnął mu w twarz strugą krwi, wytryskującej z wykrzywionych ust, i padł obok, głucho uderzając głową o kamień.
Nesser podniósł jednego z rannych. Żołnierz jęczał, zaciskając ranę na piersi, i nie słyszał, że nieznajomy człowiek powtarza raz po raz:
— Uratuję!... Uratuję... Uratuję!...