schronisko od pierwszych zburzonych domków miasteczka, które wydawało się opuszczonem i martwem. Niby długi kopiec grobowy, ciągnął się przed niem grzbiet okopów, nad którym co chwila rwały się, wstrząsając powietrzem, szrapnele, a granaty padały, zarywały się w ziemię, jak wściekłe, potworne krety, i natychmiast wybuchały, wyrzucając ziemię i kamienie. Jednak z niewidzialnych zdaleka otworów w okopach sączyły się i tryskały wąskie, czerwone strugi ognia. Były to kulomioty, wylewające potoki kul.
Blindaż betonowy leżał ukryty na uboczu i nie wiedziały o nim ani artylerja francuska, ani też pułki strzelców, zaczajonych w okopach. Pociski armatnie i kule mknęły na prawo, tam, gdzie z okopów niemieckich szczękały karabiny maszynowe gwardzistów pruskich. Generał chodził, nerwowym ruchem, zacierając ręce i czekając sygnału. Oficer sztabowy stał przy telefonie. Kilku oficerów pułków wirtemberskich otaczało hrabiego Stakelberga, młodego porucznika gwardji. Wysoki, o pięknej twarzy, natchnionej i śmiałej, spokojnym, lekko drwiącym głosem opowiadał o ostatniej bitwie.
— Nasi gwardziści — to wspaniały materjał bojowy! Pójdą w ogień i wodę. W swojej kompanji mam samą młodzież inteligentną: studentów, inżynierów, adwokatów, artystów! Marzą tylko o zwycięstwie!
— To hrabia dowodzi kompanją? — pytano go.
— Tak! Od tygodnia.... od czasu, gdy poległ kapitan von Scheer — odpowiedział z dumą. — Poprowadzę dziś za sobą ludzi ostrzelanych, bitnych!
W tej chwili rozległ się dzwonek telefonu.
Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/263
Ta strona została przepisana.