Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/265

Ta strona została przepisana.

Jednak nic nie mogło wstrzymać porywu i odwagi tych ludzi. Śmierć nie miała nad nimi władzy, mogła zgnieść ich, lecz nie była w stanie przerazić ich i wstrzymać. Bataljony gwardji pruskiej wyprzedziły wirtemberczyków i już dobiegały okopów. Długa, ciągle załamująca się i wmig równana fala za chwil kilka miała wpaść na ukrytego przeciwnika. Wtedy z przeciwnej strony wylała się inna fala ludzka. Wytrysnęła z przerw okopowych, przewaliła się przez parapet, bryznęła z niedostrzegalnych szczelin, wyłomów i pęknięć zoranego, poszarpanego pociskami wału. Anglicy w zielonkawych mundurach; wiotcy, olbrzymi Hindusi w zawojach; Arabowie i Berberowie w czerwonych fezach; czarni, jak heban, senegalscy strzelcy z nożami w połyskujących zębach; niebieskie, ruchliwe szeregi Francuzów; granatowe kurty belgijskich żołnierzy — dziwna mieszanina narodów i ras bez przerwy wyrywała się z nagle milknących okopów odcinka i pędziła naoślep, naprzeciw zbliżającym się Niemcom.
Powietrzem targnęły wściekłe okrzyki, bo żołnierze dopadli już siebie, pomieszali się, rozpoczynając ostatnią, być może, w dziejach wojny bitwę okrutną, lecz rycerską bitwę, gdzie pierś zderzała się z piersią, uzbrojona dłoń zadawała cios lub odbijała ostrze bagnetu, oczy zatapiały się w oczach, porywowi odpowiadał poryw.
Olbrzymi, zwinni, jak węże, Hindusi z namiętnemi błyskami płomiennych źrenic ryczeli i zgrzytali zębami, wbijając bagnety w ciało wrogów, podnosząc w zamachu uzbrojone w krzywe noże smagłe dłonie lub padając bez dźwięku, jak palmy ich skwarnej ojczyzny, obalone piorunem; pijani od słodkich wy-