Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/266

Ta strona została przepisana.

ziewów krwi, rozradowani wymarzoną bitwą murzyni z nad Nigru i Czadu, z dziewiczej dżungli wybrzeża Kości Słoniowej, gdzie w świętych gajach odbywają się ponure misterja ludożerców, szaleli w zmysłowej rozkoszy mordu i walki, rozbijali głowy ciosami kolb, dusili potężnym uściskiem długich, chwytnych ramion i umierali z dziką furją na czarnych, zlanych potem twarzach. Wykrzykując imiona Allaha — Mściciela, mrucząc zaklęcia magiczne, Berberowie z Atlasu, gór Kabylji i z oaz Sahary ciskali się w największym zgiełku, porwani niepohamowaną, namiętną żądzą krwi. Za nimi, jak ruchomy mur, z pochyloną szczeciną bagnetów sunęły zwarte szeregi białych ludzi — Francuzów, Anglików, Belgów...
Padający, ranni żołnierze, barwni, dzicy wojownicy, już czując zimny powiew śmierci, jeszcze z ziemi dźgali wrogów nożami, walcząc do ostatniej chwili, aż dopóki biała, nieprzenikniona mgła nie zaścielała na zawsze ich płonących oczu.
Takiego kontrataku, w dziejach świata niewidzianego nigdy, wirtemberskie pułki wytrzymać nie mogły i poczęły się cofać. Napróżno coraz trwożniej nawoływały trąbki i przeraźliwiej rozlegały się rozpaczliwe okrzyki oficerów.
Jedynie pruska gwardja nie wstrzymywała swego pędu. Rosły lud, poruszany nietylko karnością, lecz uduchowiony myślą o swej przewadze, przebijał sobie krwawą drogę w ciżbie zgiełkliwej i wściekłej. Prusacy ścierali się z czarnymi strzelcami afrykańskimi, z wiotkimi i zwinnymi Hindusami i krok po kroku parli ich ku okopom, ku zburzonym domom Messines.