Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/270

Ta strona została przepisana.

czaszkę zgiełkliwy chaos dźwięków, nigdy niesłyszanych, żadną wyobraźnią nieogarniętych, niezrodzonych nawet we śnie niezdrowym. Nogi się pod nim uginały. Szumiało i wirowało mu w głowie. Mdlił i tamował dech w piersi zaduch nieznośny, jadowity aromat śmierci, rozchodzący się coraz dalej i napełniający wszystkie przejścia i kąty, świat cały.
Reporter szedł jednak dalej, wiedziony jakąś myślą władną. Rozglądał się z bezwiedną bacznością, ni to szukając kogoś.
W końcu okopu, gdzie uwijali się sanitarjusze, zamajaczył niebiesko-szary mundur żołnierza francuskiego, przyniesionego z pola bitwy. Dalej jeszcze jeden, tam — drugi... trzeci...dziesiąty... Angielskie zielonkawe kurty, poplamione krwią, ciężkie ładownice, przerzucone przez osłabłe ramiona. Blade twarze i zimne, uparte oczy. Kędzierzawa głowa — olbrzymia, okrągła, niby czarny kamień, wydobyty z łożyska górskiego potoku; świecące się białka oczu i szczękające zęby, błyskające co chwila spoza sinych warg, kurczonych dreszczem.
Nesser zatrzymał się przed murzynem i spytał go po francusku:
— Strzelec senegalski?
— Tak! Kapral, moussou! — odpowiedział łamaną francuzczyzną, uśmiechając się z przyzwyczajenia.
— Ranny?
— W brzuchu, moussou, mam dwie kule, może trzy!
Nowy uśmiech na sczerniałych wargach, głośne szczękanie i chrzęst potężnych zębów, nowy wstrząs,