Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/320

Ta strona została przepisana.

dorożek, dachy domów i ubrania przechodniów. Nagie gałęzie drzew rozkwitły puszystemi kwiatami, przypominając Nesserowi lata dzieciństwa, gdy z kolegami robił wyprawy do gór Kanadyjskich po wiosenne różaneczniki o gałązkach, oblepionych białem kwieciem. Szedł i myślał o tem, że w najbliższą niedzielę złoży wizytę pannie Iwonie Briard i jej matce; to sprawiało mu przyjemność, wywoływało podniecenie.
Przyłapał siebie na tem i zaczął w duchu szydzić:
— Czuły ze mnie kawaler! Ujrzałem istotnie piękną kobietę i już mi serce rozmiękło. Rychło patrzeć — bić zacznie mocno na widok panny! Cha! Cha! Muszę się wystrzegać tej pięknej sanitarjuszki! Burżuazyjna panna — nie dla mnie!... Marja Louge, Julja Martin — to rozumiem! Tam już żadnego fałszu być nie może... Panna Iwona Briard... Nie! Złożę wizytę, spełnię obowiązek grzeczności towarzyskiej i nigdy jej więcej szukać nie będę!
Uspokoił się i powolnym krokiem szedł do domu, ogarniając przenikliwym, wszystko spostrzegającym wzrokiem pomniki, gmachy, wystawy sklepów i tłum przechodniów. Tu i ówdzie rzucały mu się w oczy wyraźne ślady wschodu — wystające kości policzkowe, skośne oczy mongolskie, dziwne stroje i okrycia głowy, szerokie, długie płaszcze futrzane o obszernych kołnierzach. Najwięcej jednak przykuwał do siebie uwagę reportera zagadkowy, mglisty wyraz oczu przechodniów. Spostrzegł to już w szpitalu, gdzie poznał arystokrację rosyjską, teraz widział to samo, przyglądając się spotykanym kobietom i mężczyznom z tłumu. W Paryżu i w Kanadzie widywał Chińczyków i Japończyków z taką samą, nieprzeniknioną zasłoną