Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/325

Ta strona została przepisana.

— Jeżeli pan chce, możemy wyjść na peron, — zaproponowała panna Briard, usiłując ukryć mimowolne zmieszanie. — Uprzedzam jednak, że jest spory mróz.
Ubrali się ciepło i wyszli.
— Dziękuję pani za opiekę nade mną i za to, że nie zostawia mnie pani w samotności — rzekł z żartobliwą wdzięcznością. — Boję się samotności i czy wie pani, kto zaraził mnie tym lękiem? Wystraszona na całe chyba życie, nikła, jak trawa przydrożna, mała hafciarka, niejaka Marja Louge... zupełnie do pani niepodobna!
Zaśmiał się i dodał:
— O tak! Zupełnie niepodobna!
— Hafciarka? — zapytała.
— Tak! Hafciarka najzwyklejsza, nierozumna i nieprzystojna. Tymczasem spędziłem w jej towarzystwie parę tygodni! Poco to robiłem — tego nie wiem... Nic mi nie dała ani dla duszy, ani dla ciała przez cały ten czas... Była jedna tylko chwila, której nie zapomnę nigdy... Chwila, zresztą, dla mnie szkodliwa. Marja Louge poglądem swoim na samotność zabrała mi spokój, wytrąciła z równowagi! To była prawdziwa rewolucja! Uczyniłem bowiem w życiu wszystko, aby dojść do równowagi i zachować ją... Taka niepozorna, mała hafciarka, a potrafiła wszakże zburzyć cały gmach mojego egoizmu, posuniętego do ostatecznych krańców!
Zaśmiał się i dorzucił:
— Od tej chwili bałem się poprostu zostać sam... Bolało mnie to i niepokoiło!
— O czemże pan, posiadający tak krytyczny i bystry umysł, rozprawiał z tą... Marją Louge?... — zapytała, zlekka marszcząc czoło. — To zabawne!