wielka różnica! Teraz nikt i nic nie wywlecze nas ze szlachetnego stanu bydlęcego! To trudno!
Spojrzał na Gramauda. Uczony siedział po dawnemu, jak Budda, i uśmiechał się łagodnie.
— Znowu myślisz o swoich braminach czy tam Wedach? — rzucił reporter szydercze pytanie.
— Nie! Słucham ciebie... — odpowiedział cicho Gramaud.
— Więc słuchaj, co ci będę mówił! — już złośliwym tonem zawołał Nesser. — Za starych czasów, gdy żyły i działały takie wykopaliskowe typy, jak ty, wojnę prowadzono w celach rabunku, zemsty lub dla sławy królów i wodzów. To — rozumiem! Była idea! My zaś, adepci potulnego, niewinnego Mistrza-Mesjasza, walczymy tylko o węgiel, naftę, bawełnę, niewolników lub żelazo, bo do nich to ciągną się łapy kapitalistów! Kościół błogosławi nas na to szczytne dzieło; mądremi teorjami uczeni dowodzą celowości grabieży; prawodawcy usprawiedliwiają mord, rabunek, krzywdę i bezprawie. Naukę miłości potrafiono obejść w każdym wypadku. Urok jej padł!... Wojna o nowe rynki, które mnie i ciebie wcale nie obchodzą!... Tak jest i tak będzie!... Za dwa, za trzy tygodnie... Zarobi się na tem wyśmienicie! Cha-cha!
Gramaud podniósł głowę i uważnie spojrzał na mówiącego. W oczach błysnęła mu jakaś myśl. Nie wypowiedział jej jednak; wychylił się z namiotu i obejrzał niebo.
— Możemy powracać... — szepnął. — Burza przeminęła.
Szli przez pola. Pachniało wilgotną ziemią, miętą, piołunem i miodem. Obmyte deszczem, odświeżone
Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/65
Ta strona została przepisana.