prężyły się gałęzie krzaków, lśniły się liście i łodygi chwastów przydrożnych. Niby zielono-czerwony kobierzec, spływał ze zboczy pagórka łan koniczyny. W oddali podnosiły się dymy nad domkami wioski: połyskiwał krzyż na wieżyczce kościoła. W całej naturze przelewały się ciche fale ukojenia. Potężny, nagły wybuch gniewu wyładował gniotące, rozpierające ją od wewnątrz siły. Spoczywała teraz znużona, znowu bezmiernie dobrotliwa, żądna rozpędu bujnego życia.
Gramaud przystanął nagle i bacznie przyglądał się Nesserowi. Patrzył tak, jakgdyby po raz pierwszy go oglądał.
— Słuchaj! — rzucił jak zwykle łagodnie i spokojnie. — Powiedziałeś, że my — wyznawcy nauki Galilejczyka gorsi jesteśmy od ludów starożytnych?...
— Tak twierdzę! — odpowiedział zdumiony nieco reporter.
— W starych księgach różnych ludów znaleźć można proroctwa o wielkich wtajemniczonych, którzy mają przyjść na świat. Jedni już przeminęli, inni — muszą przyjść...
— Wtajemniczeni? Czy to też coś z sanskrytologji, mój stary?
— Wtajemniczeni to ci, którzy ogarniają, wchłaniają całą duszę ludzkości i wszechświata, to ci, którzy wyprowadzają braci z dróg rozstajnych na szeroki, równy gościniec... — odpowiedział Gramaud.
— Ależ, przyjacielu! Sprawiasz mi dziś co chwila niespodzianki! Raczyłeś słuchać mnie i, zdaje mi się, — zrozumieć, teraz wypowiedziałeś długie, złożone aż z kilkunastu słów zdanie, potrąciłeś sprawę, leżącą poza tekstem Wedy! — zawołał Nesser.
Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/66
Ta strona została przepisana.