Ze stopni ganku plebanji powstał rozrosły wieśniak w sile wieku i, uchyliwszy kapelusza, odszedł.
Proboszcz zbiegł ze schodków na przyjęcie gości. Był nadmiernie wysoki, szczupły, o twarzy bladej, powleczonej rumieńcem wzruszenia. Duże, szaroniebieskie oczy mieniły się od błysków namiętnego podniecenia. Powichrzone, bezbarwne włosy spadały w nieładzie na czoło. Przykrótka, wyszarzała sutanna odsłaniała cienkie w kostkach nogi i zdeptane, wykrzywione pantofle z czarnemi klamrami. Obciągał na sobie sukienkę i szybko szedł naprzeciw, wołając uprzejmie:
— Pan Gramaud!... Tak rzadko teraz odwiedza mnie pan! Jak zdrowie?...
— Dziękuję! Wszystko dobrze! — odparł uczony, ściskając rękę proboszcza. — Przyprowadziłem księdzu gościa. Pan Henryk Nesser, publicysta...
— Raczej tylko reporter od rzeczy najbardziej sensacyjnych... specjalista od żółtej, ale to najżółciejszej prasy! — poprawił przyjaciela Nesser z szyderczym uśmiechem. — Należy być ścisłym, gdy się wchodzi do nieznajomego domu!
Ksiądz Chambrun nagle spoważniał i bacznie przyjrzał się nowemu znajomemu.
— Jeżeli tak, to pan musi być odważnym człowiekiem, — rzucił w zamyśleniu, a głos jego nabrał basowych, głuchych dźwięków, tak dziwnie niepodobnych do falsetowych tonów, rozbrzmiewających przed chwilą.
Nesser wybuchnął głośnym śmiechem.
— Z księdza, widzę, wcale niezły psycholog! — zawołał szczerze ubawiony.
Proboszcz podniósł ramiona, a krótka sutanna natychmiast podciągnęła mu się do góry, odsłania-
Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/71
Ta strona została przepisana.