Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/76

Ta strona została przepisana.

Zapadło milczenie.
Nesser niezwykle wzburzony chodził po saloniku, Gramaud siedział sztywny, chociaż jakgdyby obudzony ze swej zwykłej zadumy; proboszcz zaciskał chude palce, coraz bardziej rumienił się i oddychał głośno.
— Cóż wy czynicie? Dokąd prowadzicie ludzkość? — zaczął po chwili reporter. — Wy — wodzowie wielcy i mali? Zachciało się wam przetrzebić mrowisko ludzkie, zburzyć dobytek pokoleń? Czy jesteście pewni, że znużona, zagnana ludzkość wykrzesze z siebie resztkę sił na budowę nowych form życia? Twierdzę, że wojna pozostawi po sobie eszcze większy ucisk, jeszcze bardziej bezwzględną niewolę! Wy pozostaniecie, wy wodzowie i kierownicy ciał i dusz! Lecz oni — tacy, jak ten Gillet — zginą lub powrócą kalekami i nędzarzami! Za jakie ideały? Za Voltaire’a, Chataubrianda, Schumana? Za republikę, co mami nas zwodniczem hasłem „Liberté, Fraternité, Egalité“, chociaż przebiegły i wcale zręczny ksiądz Chambrun jest plebanem wiejskim, a jego starszy kolega z powołania, — głupszy, być może, od niego stokrotnie, — jakiś X — nosi już mitrę arcybiskupią lub kapelusz kardynalski! Taką jest wasza osławiona równość! Nie lepiej przedstawia się sprawa z czcigodnem „braterstwem“. Otóż obywatel Chambrun jest przecież księdzem i, jako kapłan chrześcijański, powinien pamiętać przykazanie: „kochaj bliźniego swego, jako siebie samego!“ Tymczasem prefekt obwodu, biskup i inne władze przełożone żądają od księdza Chambruna, aby wykreślił z listy „bliźnich“ — Niemców, Austrjaków, Węgrów, Czechów, Turków — coś tam około stu miljonów ludzi i nawoływał