Burza nadciąga!
Ledwie padły te słowa, burza rozszalała. Burza w górach, — wściekła, ognista, zgiełkliwa, stugłosa burza.
Zrodziła ją chmura czarna.
Ta, co od świtu wzbierała na wschodzie.
Była o brzasku dnia jako opary nad bagnem. W południe wyrosła w potworny zwał żółtawych, mętnych mgieł, spływających z bladości nieba. Przed zachodem słońca stwardniała w płachtę ciemną o plamach obłoków białych, szybko mknących.
O tej godzinie szkarłatnego zmroku zwisała czarna, jak kir żałobny, całą wschodnią połać nieba przytłoczyła.
Jeszcze czekała w bezruchu, niby potwór brzemienny, w lęku porodu niemy.
Aż zawyła z bólu, szarpiącego łono.
Wyrzuciła westchnienie potężne.
Pochyliła oddechem swoim gałęzie drzew i pomarszczyła srebrne wstęgi potoków. Zwinęła macki, rozpostarte bezwładnie, wyprężyła pierś i ryknęła głosem męki niezmiernej.
Wpadł głos zgrozy rozpaczliwej w wąwozy gór tatrzańskich, biegł potokiem rozszalałym, smagał i targał łożysko skalne.
Z hukiem toczyły się kamienie, obsuwały się lawiny piargów, pluskały i wybiegały na strome brzegi potoki wzburzone i wylękła struga rzeki, co była jak krew w ostatnich błyskach słońca.
Rozdarte łono chmury roniło płód ognisty — skręty wężowe piorunów.
Przed chwilą zrodzone, już wściekłe, wbijały żądła w wierchy gór, spadały w doliny, strącały grube piony drzew, łamały konary, rzygały płomieniem na strzechy schronisk halnych.